KRUK W RAKIECIE?

Witaj!

Dawno się nie widzieliśmy, więc nie będę ukrywał, że trochę się stęskniłem, toteż pomyślałem, że chętnie coś Ci opowiem, tylko w pierwszej chwili zupełnie nie miałem pojęcia…co by to miało być.

Niby byłem w tym roku na jednym koncercie, o którym nic Ci jeszcze nie wspominałem, ale albo nie przyszedł jeszcze czas na tę relację, albo noszę w sobie podświadome przekonanie, że ten zespół nie raz zdąży zabłysnąć takim światłem, że spokojnie sprawę mogę odłożyć – nie wiem – po trochu pewnie jedno i drugie.

Dlatego ostatecznie postanowiłem sięgnąć po pewien występ z dość odległej, jak na tę koncertową materię, przeszłości, który absolutnie nie pozwolił mi się okiełznać na bieżąco, choć walka trwała długo. Podchodziłem  do niego kilkukrotnie, z przeróżnym nastawieniem i nic.

Na szczęście nie jestem już w szkole, a pisanie bloga nie należy do moich obowiązków zawodowych, więc mogłem się spokojnie poddać i poczekać.

No i proszę – doczekałem się!

Steven Wilson 30.11.2013 Dom Muzyki i Tańca, Zabrze

Sytuacja z tym wydarzeniem wydaje mi się do dziś całkiem ciekawa – otóż pojechałem z Przyjacielem do Zabrza nie tyle dla koncertu, co dla…miejsca, w którym się odbył!

Po prostu, swego czasu, usłyszałem o Domu Muzyki i Tańca takie rzeczy, że dość aktywnie zacząłem szukać pretekstu by się w nim wreszcie pojawić.

Kiedy skonfrontowałem tamte opowieści z rzeczywistością przeżyłem szok – to, co wtedy usłyszałem potwierdzam i to po dwakroć! Spodobało mi się wszystko – stare skrzeczące fotele, wrażenie, że jest się blisko sceny nawet z samego końca hali i ten dziwny zapach kompletnie z innej epoki! Coś pięknego!

A kiedy już usiadłem, poczułem tak niesamowitą ulgę, że część właściwa mogłaby się w ogóle nie zaczynać. Posiedziałbym sobie przez godzinę, a potem wyszedł i zaręczam – byłbym zachwycony!

Do tego (jakby wrażeń było mało) z głośników sączyły się, bardzo delikatnie, jakieś ambientowe zadry, które w połączeniu z intrygującymi, a jednak zupełnie nienachalnymi animacjami, pomogły mi wejść w stan całkowitego odprężenia – wypocząłem nieziemsko przez te kilkadziesiąt minut – cudowne uczucie!

I kiedy się tak spokojnie oddalałem, lecąc w rakiecie Zapad, punktualnie o 20.00 zostałem sprowadzony na ziemię dość ciężkim meteorytem.

Sprawcą było oczywiście niedopracowane nagłośnienie – poza wokalem, genialnie ustawionym fletem i fruwającymi dziko po hali delayami, było dość dziwacznie – każdy instrument jakby rozpływał się w połowie swojej drogi do pełnego wybrzmienia, co przy spiętrzeniach i mocniejszych fragmentach powodowało irytujące me ucho zamieszanie, przez które zupełnie nie potrafiłem złapać kontaktu z muzyką.  W efekcie, już po drugim utworze rozpocząłem poszukiwania lepszej lokalizacji i tu ciekawa historia:

Kiedy zszedłem piętro niżej, dokładnie pod konsoletę, odbyła się niesamowita wymiana spojrzeń pomiędzy mną, a ochroniarzem, którą wtedy odczytałem następująco:

– Witam.
– Słuchaj, ja widzę, że nie powinno Cię tu być, więc jak się będziesz długo zastanawiał to zapytam z czym masz problem.

Więc, pod wpływem tej niewypowiedzianej namowy , szybko usiadłem na nieswoim miejscu – dosłownie kilka krzeseł na lewo od akustyka, co nieco poprawiło sytuację gdyż dźwięk stał się bardziej organiczny i nieco wyraźniejszy. Wreszcie mogłem zacząć słuchać!

Jeśli chodzi o zawartość stricte muzyczną to jej znakomita większość naprawdę mi podeszła – miks crimsonowego ducha z nowoczesnym progrockiem łyknąłem bardzo szybko, tym bardziej, że nie był to odgrzewany w mikrofali gumowaty schabowy, tylko świeża sałatka ze sporą ilością mięcha i intrygujących podniebienie subtelności.

Największe wrażenie zrobiły na mnie początkowe fragmenty drugiej części koncertu oraz bardzo długi utwór z płyty jeszcze niewydanej  – mocny wielowątkowy atak, z zaskakującymi skokami napięcia.

Poza tym feeling wieczoru był nadspodziewanie przyjazny – w ogóle mistrz ceremonii był tego dnia w humorze. Czym bardziej koncert się rozkręcał, tym więcej można było u niego zauważyć niekontrolowanej radości, co w końcówce zbudowało atmosferę autentycznego święta, która udzieliła się publiczności, która zrywając gardła zawyła potężnie na koniec:

GIVE ME… A FREEDOM TO DESTROY… GIVE ME…

ARADIOACTIVETOY!

Mimo to… nie poczułem zbyt wiele. Po raz pierwszy zbudowało się we mnie przekonanie, że jest jednak taki rodzaj muzyki, który wolę w pokoju, a już najlepiej sam na sam, w towarzystwie drinka i słuchawek.

Rock progresywny wymaga od muzyków tak wiele uwagi, koncentracji i precyzji wykonawczej, że niespecjalnie jest w tym wszystkim miejsce na elementy, które na koncertach kocham najbardziej.

Wobec tego, żeby doszło do jakichś większych uniesień z mojej strony, WSZYSTKO musi się na takim występie zgrać idealnie – tu niestety nie udało się.

Dźwięk, mimo że miał się lepiej, to nadal pozostawiał wiele do życzenia (rozpływające się gitary, bas i perkusja), a sami muzycy, poza wspomnianym liderem, byli już nieco wyeksploatowani mijającą trasą.

Największym rozczarowaniem była dla mnie gra perkusisty, który poziomem znacznie odstawał od reszty – brakowało, przede wszystkim, pewnego i dynamicznego uderzenia, które nadałoby tym rozbuchanym strukturom kręgosłup i stanowczy kierunek, w którym ten skład gnał za kadencji poprzednika, nie mówiąc o, niewystępującej nawet w śladowych ilościach, finezji podczas przejść, które w mojej opinii wykonywane były nie raz wręcz młotkowato i chaotycznie.

Całokształt występujących tego wieczoru niedogodności ostatecznie sprawił, że całość odebrałem chłodno i kiedy Panowie żegnali się, zadowoleni, (a publika utopiła ich w lawinie niemal orgiastycznych okrzyków) nie do końca umiałem się w tym odnaleźć.

Na domiar złego mojej rakiety nie mogłem już naprawić, więc poszybowała bezwolnie w stronę jednej z, licznych w kosmosie, czarnych dziur…

Może kiedyś znajdę sobie nową?

2 komentarze Dodaj własny

  1. Pluton pisze:

    Co do lawiny okrzyków.. Może nie każdy fan ma na tyle czuły słuch, by wyłapać drobne nierówności i zagubione (w przestrzeni kosmicznej) dźwięki? 🙂 W moim odczuciu koncert był bardzo monumentalny, ale też może miałem takie wrażenie, bo nie byłem dotąd bywalcem wielu „dużych” koncertów. Skupiłeś się bardzo na muzyce, pomijając ważną otoczkę budowania nastroju przez liczne animacje i zabiegi świetlne. Dzięki nim wytworzył się bardzo intrygujący klimat, a w każdy utwór można było wejść głębiej, poznawszy.. myśl autora, Stevena W. Niemniej masz prawo do krytycznej recenzji, szanuję 😉

  2. mgeming pisze:

    Kurczę, doceniam te wszystkie widowiskowe ciekawostki, ale w przypadku gdy dźwiękowo coś jest nie w porządku, nie bardzo potrafię wziąć je pod uwagę. Ten sam mechanizm zadziałał u mnie przy koncertach KISS – w 2008 roku zagrali fenomenalnie show automatycznie miał dla mnie sporą wartość. Dwa jakoś nie zwróciłem nań uwagi, bo muzycznie i dźwiękowo miałem im sporo do zarzucenia.

    Z drugiej strony, jak wrócę myślami do Zabrza to zabawy obrazem na tym koncercie były pierwszorzędne.

Dodaj komentarz