Tashunka Witko !

Witaj!

Nie wiem czy wiesz, ale kiedy byłem dzieckiem, Indianie stali się, na całkiem długą chwilę, moimi ulubieńcami. W tym czasie dosłownie pożarłem kilka historycznych książek im poświęconych i chyba nawet zapragnąłem być wojownikiem mieszkającym w tipi!

Ten prosty, wędrowny tryb życia wydawał mi się wtedy jedyną drogą do osiągniecia pełni wolności, a przemierzanie na czarnym koniu XIX-wiecznej Ameryki, z jednoczesnym polowaniem na mityczne bizony, to wizja niemal niebiańska!

Później, jak to chyba dzieci mają w zwyczaju, odłożyłem te myśli na rzecz innych zauroczeń i temat indiański w wieku lat nastu, wydawało mi się definitywnie, zamknąłem.

No i pomyliłem się – nieoczekiwanie, na chwilę powrócili, uderzając z zupełnie innych obszarów, niż te, które jako dziecko odrobinę poznałem.

Wovoka 16.02.2014 Dragon, Poznań

Zaczęli bardzo mocno – długi, transowy i nieco psychodeliczny numer, rozwijał się tak ekscytująco, że już w pierwszej minucie przeszły mnie ciarki – dawno czegoś podobnego nie czułem.

Ten charakterystyczny, miarowo przyspieszający potok dźwięków był tak wciągający, że na chwilę straciłem swoje analityczne słuchanie i odpłynąłem.

Kiedy nieco ochłonąłem, doszedłem szybko do wniosku, że jedyną grupą, ze słyszanych przeze mnie na żywo, która czasem zapuszczała się w podobne, nastrojowo, rejony było Boogie Chilli za kadencji Andrzeja Kubiaka – działy się niekiedy takie historie w trakcie odjazdów na kanwie Hookerowego Highway 13.

Różnica jest jednak zasadnicza – u Boogie Chilli trans stanowił tylko efekt uboczny mocnego gitarowego zderzenia, osadzonego w bluesie – u Wovoki – odwrotnie.

Flow stał się głównym środkiem wyrazu, a znaczenie takich elementów, jak rock czy blues, choć miały cały czas mocną pozycję, jednak było drugoplanowe. Do tego momentu nie miałem pojęcia, jak bardzo brakowało mi żywego doświadczenia podobnych dźwięków!

Jeśli chodzi o fundamentalne skojarzenia – natychmiast rzuciło mi się do uszu dwóch gigantów – Pink Floyd z koncertowej Ummagummy oraz, przede wszystkim, duch wczesnego The Doors, którego co jakiś czas przyzywał Raphael Rogiński.

Pozwól, że na chwilę się przy nim zatrzymam – kiedy go słuchałem – jak brzmi, ile kolorów wydobywa z instrumentu, z jakim spokojem i klasą traktuje gitarę, dając każdej partii spokojnie wybrzmieć, pomyślałem, że gdyby w tym kształcie pojawił się w Stanach np. w roku ’67, to dziś miałby status Jimmiego Hendrixa!

Miks spokoju z dzikimi, pozornie niekontrolowanymi akcentami rockowymi, przeplatanymi free jazzem o narkotycznej barwie wprawiał mnie w niemałe uniesienie!

Iście NIEZIEMSKI muzyk, który posiada też, bardzo rzadką, umiejętność budowania nastroju podczas dłuższych partii solowych. W efekcie, z minuty na minutę, wkraczałem w trochę inną czasoprzestrzeń, po to, by zupełnie niespodziewanie – w jednej chwili – powrócić na ziemię.

Raphaelowi wtórował, nieprzeciętnie sprawny i muzycznie wręcz surrealistyczny, Paweł Szpura.

Niestety jego nie miałem okazji tak podziwiać, bo tomy, do spółki z werblem, brzmiały mało precyzyjnie i spora część tego zaangażowania ulatywała w powietrze. Talerze dźwięczały natomiast jak trzeba i ich współpraca z gitarowymi sprzęgami stała się moim kolejnym, sporym odkryciem podczas tego koncertu.

Żeńska część składu, choć nie tak efektowna – trzymała poziom.
Na klawiszu dominował rejestr hammondowy, czasem zmieniając się na basowy, ładnie budując tło i dając trochę przestrzeni, a niski głos Mewy Chabieri (choć nie jestem jakimś zagorzałym fanem) bojowo kontrastował z otoczeniem, czego rezultat też był niczego sobie.

Słabiej natomiast wypadły, moim zdaniem, te tradycyjne, piosenkowe fragmenty.
Nie, żeby jakoś przeszkadzały, ale były dla mnie wyłącznie chwilami oddechu, po których znów mogłem dać się porwać szaleństwom prowadzącym do innych światów.

Drugi, i ostatni mniej pozytywny, element to moja całkiem mocno zaburzona percepcja.

Chory i z poważnie zatkanym jednym uchem, nie dałem się do końca wciągnąć we wszystkie zakamarki tych przedziwnych, odsłanianych krain, w których Indianie gdy przestawali tańczyć, to siadali przy ognisku i w otoczeniu jakichś czarodziejskich oparów miewali, dość osobliwe, prorocze wizje dotyczące oblicza muzyki za 100 i więcej lat.

Dobrze, że mieli rację i dziś mogę tego posłuchać, do czego również Ciebie zachęcam!

Jeśli masz ochotę – zapraszam do wysłuchania utworów, które nagrałem tego wieczoru:

Miej się dobrze!

Dodaj komentarz